W pierwszej części wspominałam o tym jak zdemolowałam rower i inne pojazdy praktycznie tuż po ich zakupie, więc mogłabym dla odmiany zacząć pisać o swoich rowerowych osiągach. Ale nie napiszę.
„Baranidlo“
Każdy z moich rowerów prędzej czy później otrzyma imię. Dla jednych konkretne imię pasuje na pierwszy rzut oka, a inne muszą do niego dojrzeć. Zaczęło się od starego grata imieniem Karol. Karol stał się tak popularny, że wszystkie inne rowery tego typu zaczęliśmy nazywać po prostu Karolami. Favorit o pięknym oryginalnym kolorze został natychmiast nazwany Śliwką (Pan Śliwka). Kellys Thorx trochę nieromantycznie Tchor (tłum. Tchórz). Później został zastąpiony przez zwinnego, ale upartego hardtaila marki On-One Maccatuskil o imieniu Mačka (tłum. Kot). I wreszcie przyszedł Cube Axial a mnie napadł kryzys kreatywności niczym scenarzystę M jak miłość podczas pisania 150-ego odcinka.
Wybierałam spośród różnych możliwości takich jak Chmurka, Jednorożec, Bańka, Emanuel. Żadne z imion do niego nie pasowało. Po mojej przygodzie z uszkodzonymi drzwiami garażu śmiałam się, że posiadałam węglowe Branidlo i nawet o tym nie wiedziałam. A rower nadal pozostawał bez imienia.
W końcu po jednym nocnym „pobycie” w centrum miasta, wracając przez tamę (w uszach grała energiczna Irie Maffia - Hands in the air), rozpędziłam się do przyjemnych 25km/h. Nie zauważyłam jednak sarenki wybiegającej ze strumienia światła równoległego do mnie, dopóki nie spróbowała przeskoczyć na drugą stronę tuż przed moim kołem. Baranidlo bezlitośnie wjechało w jej zadek. Huk był tak głośny, że nawet Dr. Ur* na gitarze basowej nie był w stanie go zagłuszyć. Nastąpiła bardzo szybka sekwencja wydarzeń, których odbudowa z pewnością nie byłaby obiektywna. Na pewno nie przesadzę, jeśli powiem, że cudem udało mi się utrzymać na kołach. Kontynuowałam przez kolejne 30 m, aż w pełni dotarło do mnie, co się właśnie wydarzyło.
Zatrzymałam się i użyłam latarki, aby przeszukać okolicę w poszukiwaniu biednego, rannego zwierzęcia. Na skraju zaświeciło się dwoje oczu, które po chwili zniknęły w zaroślach. Sarna była oczywiście w porządku, ale to spojrzenie mówiło o rzeczach, których młoda łania w ogóle nie powinna wiedzieć, a na pewno nie chwaliliby ją w domu za taki słownik. Jako kamuflaż do tej pory używam w Stravie dla szosówki imię Śliwka.
*Basista zespołu Irie Maffia
Ten dziwny kremik używany „down there“
Próba wysłowienia po raz pierwszy przed znajomymi słowa „chamois” jest równie żenująca, jak przyjście do francuskiej piekarni po „krosanty”. Kamojs? Kamoa? Szamoj? Szemi? Krem Szemua? Krótko mówiąc to wazelina, którą smaruje się pośladki i pachwiny, a nawet wkładkę spodenek kolarskich. Jedną rzeczą jest wiedzieć, jak to powiedzieć, a drugą jest wiedzieć, dlaczego i do czego go używać. Kiedy przeprowadziłam małe badania wśród moich znajomych, zdecydowana większość rowerzystów MTB wyobraża sobie pod tym coś, co pomoże rowerzystom szosowym stracić niechciane włosy i szacunek do siebie. O dziwo nawet spora część znajomych posiadających rowery o wadze poniżej 8 kg nie korzysta z tego kosmetycznego cudu. W najlepszym przypadku kupili go kiedyś w promocji przez Internet i żeby skorzystać z darmowej wysyłki. Od tego czasu jest zakurzonym rekwizytem szafki łazienkowej.
Szanowni Państwo, proszę sobie zapamiętać - chamois creme aka „szamojkrem” to dar z niebios, za który ja, moje „ladies parts” i mój tyłek dziękujemy każdego dnia. Kto mówi, że to bezużyteczne, niech spróbuje zetrzeć marchewkę na tyłku. Oczywiście nie używam go do każdej jazdy do pracy, ale po określonej ilości kilometrów łatwo zrozumieć różnicę.
Analfabeta TDF
Nie wiem dokładnie, jak działa ten mechanizm przekazywania informacji, ale mam wrażenie, że każdy, kto zaczyna jeździć na rowerze, nagle zna nazwiska pierwszych 20 najbardziej utytułowanych kolarzy, strategie drużynowe, a wszystkie zasady wyścigu są dla niego całkowicie jasne. Ta kulturowa osmoza mnie ominęła. Oczywiście wiem, kim jest Peter Sagan i pamiętam Louisa, Neila i Lance'a Armstronga jako dziecko, tak jak nigdy nie zapomnę imion Hui, Dui i Lui Káčer. Jednak kiedy zeszłego lata moja mama zaczęła wypluwać najnowsze ekscytujące wiadomości z Tour de France, poczułem się jak Alicja w krainie literatury faktu.
Zawsze kochałam sport, ale nie oglądałam go w telewizji aż do pewnego szalonego maja 2002 roku. Może ewentualnie Formułę 1 w niedzielne popołudnie, ale tylko dlatego, że była to rzadka okazja do spędzenia czasu z moim ojcem. Kibicowałam dziko czarnej lub żółtej formule (nie czerwonej, bo to byłoby zbyt easy), dopóki mój ojciec nie zaczął wydawać odgłosów startującego trabanta.
Moja mama uważa, że skoro rocznie jeżdżę ponad 6000 km, to jestem po prostu ekspertem od wszystkiego, co wiąże się z rowerami i to chyba jej „Formuła 1”. Więc obejrzałem film dokumentalny The Least Expected Day: Inside the Movistar Team 2019 na Netflix i nauczyłam się terminologii. W końcu wiem, co to wiosenny klasyk, że domestique to nie lokalna herbata, a ucieczka nie wiąże się z problemem opróżniania podczas wyścigu.
Obiecana psychologia jazdy za samochodami
Dość niefortunnie wspomniałam w swoim pierwszym artykule dla Holokolo, że podzielę się wrażeniami z jazdy za samochodami. Nie to, że nie mam nic do powiedzenia na ten temat, ale dość ciężko chwalić się czymkolwiek po tym jak przyznałam się do swojego okazjonalnego nieogarnięcia. Ponadto w rodzinie mieliśmy kilku licencjonowanych psychologów, a ja z moim wykształceniem doszłam jedynie do nienapisanej pracy licencjackiej nt. komunikacji bez przemocy (Nonviolent Communication).
Rzecz w tym, że nie ma znaczenia, jak profesjonalnie ubrany jest jeździec, ile kilometrów przejechał i ile KOM/QOM-ów zebrał na Stravie – podczas jazdy za samochodami ujawni się jego prawdziwa natura. Jedną z rzeczy jest sygnalizowanie nierówności, zwalnianie lub omijanie przeszkody. To jest coś, do czego trzeba się przyzwyczaić i opanować. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz wybrałam się na przejażdżkę razem z dziewczynami z KWCC (podpowiedź - wszystko, co kończy się w CC to klub kolarski), było mi trochę wstyd. Nie byłam pewna, czy używam dobrych sygnałów i czy na przykład nie przesadzam. Dziś bez problemu mogę zasygnalizować zmianę kierunku, wielkość przeszkody czy oferowane smaki lodów na pobliskim stoisku nie zmieniając przy tym tempa jazdy.
Zupełnie inną rzeczą jest to, jak człowiek radzi sobie z tymi sygnałami w praktyce i jak się zachowuje, gdy wie, że jego towarzysz jest 2 cm za jego kołem. Jeśli któryś z moich znajomych rozpozna siebie w kolejnych wierszach, to chciałabym z nim porozmawiać na temat Nonviolent Communication :) Przyznaję, że co najmniej w dwóch przypadkach widzę się tam również ja.
Dziecko - to kolarz, który nie jest liderem peletonu i sam jest sobie za to winien. Umięśnione nogi i doświadczenie wilka stepowego podczas samotnych wycieczek w upałach i mrozie. Wystarczy jednak, że wybierze się na rower ze znajomymi i nagle obudzi się w nim gen figlarza. Byłoby wspaniale, gdyby zamiast ciągnąć grupę pod wiatr, nie latał od krawężnika do krawężnika, żeby zabić nudę. Świetnie się bawi, a to, że kogoś przed nim nie ma, daje mu poczucie wolności. Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak powoli znikają jego zdemotywowani współtowarzysze.
Czołg - zazwyczaj osoba, której za tydzień przyjdzie nowy rower. Chętnie prowadzi peleton i nie ma problemu z sygnalizacją. Problem w tym, że dopóki nie trafi w świeżo wykopany otwór pod rurociąg, jedzie w tym samym tempie, a reszta grupy ciągnie się za nim jak puszki za samochodem nowożeńców.
Potnik - wszyscy się pocą. Nie ma w tym nic złego. Wręcz przeciwnie. Powinniśmy być dumni z kryształków soli wyrosłych na brwiach po pierwszych przejechanych 200 km. Problem pojawia się wtedy, gdy Potnik postanawia nie niszczyć swoich funkcjonalnych ubrań poprzez częste pranie. Czas jest względny i dla niektórych jest to np. pół sezonu, zanim uzna za stosowne użyć proszku do prania. Jazda za takim osobnikiem to „Wybór Sofii” między oszczędzaniem siły a oszczędzaniem węchu. Prawda jest jednak taka, że Potnika spotkasz raczej na MTB niż na szosie.
Ściana – przy kimś, kto mierzy ponad 2 metry i wąski też nie jest, wystarczy polegać na odpowiedzialnej sygnalizacji. Zaletą jest to, że tworzy przyzwoity pęcherzyk powietrza. Czasami jednak bardziej sensowne jest zachowanie większej odległości od Ściany, mając na myśli swoje bezpieczeństwo.
Dropsik - przeciwieństwo Ściany. Ogromną zaletą jest doskonały przegląd sytuacji na drodze. Czasami może się jednak zdarzyć, że patrząc na przepiękne lasy sosnowe po prostu o Dropsiku zapominamy i w takich chwilach dochodzi do niechcianego kontaktu, który może skończyć się przykrą kontuzją.
Konwerter rytmu - za Konwerterem zawsze musisz być gotowy do przyspieszenia lub hamowania. Nie możesz nawet napić się z butelki, ponieważ Konwenter po prostu przyhamuje - oczywiście bez ostrzeżenia i oczywistej przyczyny.
Raper - Na początku podróży raper namiętnie sygnalizuje nierówności nawet rowerzystom, którzy idą po przeciwnej stronie drogi. Pod koniec dnia ma już dosyć i mając poczucie dobrze wykonanej pracy nie zwraca uwagi na żaden płytszy występ niż ten głębokości Rowu Mariańskiego.
Bohater-Laik - tak zwany Bohater na treningu oszczędza siłę tak długo, jak to możliwe. Rozkręca się, gdy koniec jazdy jest już w zasięgu wzroku. Innym razem podczas zjazdu „bohatersko” zwiększy tempo grupy.
I jeszcze dwa bonusowe przypadki:
Pasożyt - czasami jest to zabłąkany rowerzysta MTB, który nie widzi nic złego w ułatwianiu sobie treningu, jeżdżąc za „koniem wyścigowym”. Nie byłoby nic złego w dołączeniu o ile grzecznie by zapytał, czy nie przeszkadza. Jednak pasożyt przylgnie do ciebie tak dyskretnie, jak to możliwe nawet się nie witając. Jesteś dla niego tylko taksówką, za którą nie planuje płacić.
Szarmancki MAMIL - Szarmancki MAMIL (ang. Middle Aged Man In Lycra - co jest odpowiednim określeniem dla mężczyzny w średnim wieku, który jeździ na rowerze w dopasowanej koszulce) jedzie wzdłuż krawężnika w swoim tempie. Tempo mu odpowiada, dopóki nie wyprzedza go kobieta na rowerze. Jako dzielny mężczyzna wie, że kobiety nie są szybsze, więc musi ją wyprzedzać, nawet jeśli kosztuje go to resztkę sił. Po wyprzedzeniu kobiety równość płci zostaje ustalona i może powrócić do pierwotnego tempa rejsu. Oczywiście tylko do czasu, gdy kobieta na rowerze, absolutnie nie rozumiejąc powagi sytuacji, ponownie go wyprzedza. Szarmancki MAMIL zwykle próbuje raz lub dwa razy zachować równowagę w naturze, ale w końcu albo zrezygnuje, albo zaparkuje w bufecie, do którego pierwotnie jechał.
Z każdym (oprócz Pasożyta) jest lepiej jeździć w grupie niż samemu pod wiatr poza tym zawsze macie możliwość odłączyć się i albo przenieść się na sam przód. Oczywiście to jedynie w przypadku, jeżeli jedziecie z kolegami for fun. Podczas treningu to by raczej nie przeszło J Najlepiej jest zatem znaleźć stałą grupę, w której zaczniecie się stopniowo dopełniać i współpracować tak, że nawet motorowe gangi będą przy was wyglądały jak rozwrzeszczane dzieciaki na szkolnej wycieczce.
Pozdrawiam i „kierownica do góry“!