Ta historia opowiada o tym, jak osoba, uwielbiająca kolarstwo wkręciła się w jazdę na rowerze szosowym, stosując się do zasłyszanych rad.
NIEULECZALNA
Był rok 2pk (przed koroną), kiedy w całym ciele pojawiło się znajome drżenie i napięcie. Każdy, kto posiada więcej niż 1 rower, z pewnością doświadczył tego więcej niż jeden raz. Jednak żadne tabletki nie pomogą - konieczny jest zakup kolejnego roweru.
NIE KUPUJ SZOSÓWKI!
To była najczęściej powtarzana rada. Problem w tym, że miałam już MTB i jako transportu do pracy potrzebowałam czegoś z węższą kierownicą i mniej wygodnym siodełkiem. Poczułam potrzebę szybkości i obcisłych koszulek. Nie trwało to długo i eksperymentalnie Favorit został zastąpiony używanym Cube Axial.
ZACZYNA SIĘ OD ZAKUPU
Hurra! Mam rower! Umiem pedałować, umiem hamować - nic mnie nie powstrzyma! Moja pierwsza przejażdżka świeżo zdobytym pojazdem jednośladowym odbyła się z Račy do Rusovców. Już przy fabryce Figaro poczułam chłodny powiew śmierci, kiedy Skoda Felicia nie dała mi pierwszeństwa. Moje naiwne wyobrażenie o tym, jak powinny działać hamulce, poparte wieloletnim doświadczeniem z kołami MTB, szerokimi oponami i nisko położonym środkiem ciężkości, rozpłynęło się w chmurze kurzu i przekleństw. Oba koła wpadły w poślizg, rower przechylił się na bok i zatrzymałam się kilka cali od otwartego okna dżentelmena z resztą obiadu w wąsach.
Prawdopodobnie tak czują się kaskaderzy z Bollywood, gdy rzucają się pod oś płonącej ciężarówki z koniem, aby wskoczyć na proste nogi po drugiej stronie. „Nie kupuj szosówki”, zabrzmiało echo w mojej głowie.
ROWER POWINIEN BYĆ NA DRODZE, NIE NA DACHU
Nawet nie wysłałam jeszcze pieniędzy na konto pierwotnego właściciela, a już napotkałam drugi problem. Wieźliśmy wraz z moim ówczesnym chłopakiem mój nowy piękny rower na dachu samochodu i nawzajem przypominaliśmy sobie o tym, że tuż przed wjazdem do garażu musimy go z niego zdjąć. Tego, co nastąpiło potem nie muszę chyba nawet opisywać. Podczas wjazdu do garażu usłyszeliśmy głośny huk. Około 7 kg węglowo-metalowej mieszanki uderzyło w metalową bramę. Rower spadł na podłogę garażu.
Potem siedzieliśmy tam przez kilka sekund i patrzyliśmy na ścianę przed nami. Partner odważył się wyjść pierwszy. To, że rower tylko się porysował i wykręciło się koło uważam za niesamowite szczęście. Szybko doszliśmy do wspólnego wniosku, ze roweru nigdy nie będziemy już przewozić na dachu. Dla mnie to zbyt duże ryzyko a mój chłopak nie będzie musiał już myśleć o swoim samochodzie, że jest stary i brzydki.
OD PIWA DO CAPPUCCIUNNO
Ludziom, którzy jeżdżą Enduro czasem się zazdrości. To zrozumiałe – doczłapać się do bufetu na górce na amortyzowanym siodełku, które pochłania zużytą energię kinetyczną to w porównaniu z pokonaniu tej trasy na szosówce bułka z masłem. A po tej wyprawie starczy jedynie kilka łyków elektrolitów. Jazda trial niesie za sobą uczucie szczęścia i potrzebę dzielenia się tym uczuciem z w podobny sposób upośledzonymi na tym punkcie znajomymi. Rower szosowy wymaga innego sposobu dopingu i świętowania. Tak, chodzi mi o kofeinę.
Zawsze miałam pozytywne nastawienie do kawy. Piłam ją potajemnie jeszcze w podstawówce. Ten punkt przejścia do kolarstwa szosowego wydawał mi się najmniej problematyczny. Ale nawet to ma swoje pułapki. Połykanie jednego espresso za drugim, czy siedzenie przy naparstku kawy na tyle długo, aby jeździec mógł choć trochę zregenerować siły? Moje wewnętrzne rozdarcie rozwiązała pianka mleczna na cappuccino. Nadal mam problem z zapamiętaniem, które litery w słowie cappuccino są podwojone, więc czasami mylę je i robię capuucino, cappuccino, ewentualnie piwo. Ale już się przyzwyczajam.
POZBYĆ SIE PLECAKA
Kolarze szosowi nie noszą plecaków. Nie noszą nawet nerek. Niektórzy noszą kieszenie pod ramą i zawieszają je pod siodłem, ale najbardziej ortodoksyjni mistrzowie nic nie noszą, tylko koszulkę wypchaną ekwipunkiem, ciuchami, batonami i bóg wie jeszcze czym. Przysięgam, że kiedyś widziałem kolarza wyciągającego z koszulki całą głowę kalafiora i kubek sojowej latte z napisem IM VEGAN.
W każdym razie bardzo powoli docierało do mnie, dlatego tak jest.
Zaczęło się oczywiście od dojazdów do pracy z plecakiem na plecach. Oprócz ubrań w plecaku miałam też pudełko na lunch, a czasem nawet laptop. Paski bezlitośnie wbiły się w moje ramiona, a ręce bolały mnie od czubków palców po przedramiona, zanim zdążyłam nawet spocić koszulkę na plecach. Jedynym wyjściem było znalezienie w pracy szafki do przechowywania rzeczy.
WESZŁAM NA WYŻSZY LEVEL
Doszło do tego, ze kupiłam naprawdę ładna nerkę. Problem z niedokrwieniem rąk zniknął. Z dumą nosiłam nerkę przez cały sezon, aż zaczęłam rozpoznawać się na zdjęciach ze wspólnych przejażdżek, jako „ta z guzem na tyłku”. Może nie wyglądało to do końca stylowo, ale dopiero ciągłe poprawienie paska wciskającego się w podbrzusze przekonało mnie do pozostawienia jej na krótsze wypady MTB i okazjonalne zimowe wyprawy, kiedy trzeba było żonglować warstwami odzieży.
Kieszonka pod ramą była ostatnim krokiem. Najchętniej noszę pudełko z narzędziami do naprawy ewentualnych uszkodzeń włożone do jednego z dwóch uchwytów na bidon. Wszystko inne ląduje w kieszeniach koszulki. A to oznaczało ostateczną rozłąkę z MTB gdyż koszulki MTB bardzo rzadko oferują komfort trzech kieszeni na plecach. Niepisaną zasadę kolarza, że rowery wiezione w samochodzie powinny być droższe niż samo auto uzupełniłabym o stwierdzenie, że odzież musi być warta przynajmniej tyle, ile najtańszy rower, który jest w twoim posiadaniu.
Na koniec mała rada - koszulka bez rękawów to naprawdę nie jest najlepszy wybór na dłuższe letnie wyjazdy. Następnym razem napiszę więcej o moich odkryciach związanych z kolarstwem szosowym. Na przykład o tajemniczej maści na rzeczy „tam na dole”, o tym, jak moja mama wie więcej o TDF niż ja, ale przede wszystkim o tym, jak bardzo natura rowerzysty ujawnia się podczas jazdy za samochodami po krawężnikach w Bratysławie. Na początku kolarstwo szosowe wydawało mi się złem koniecznym, ale im dłużej w nim tkwię, tym świat obcisłych koszulek wydaje mi się ciekawszy.
Pozdrawiam i „kierownica do góry“!