PORANEK
Po długiej podróży do Włoch zasnęliśmy od razu po zgaszeniu światła. Rano rozbudził nas budzik i słabe światło słońca, które próbowało przeniknąć nie tylko okno naszego pensjonatu, ale także wzgórza, które otaczały Martello. Każdy z nas wiedział, że czeka nas dzień pełen wrażeń, ale też pełen pracy. Po śniadaniu zaczeliśmy przygotowywać się do wyjazdu.
Ubieranie i pakowanie się nie było łatwe. Termometr w pensjonacie wskazywał rano 13°C, ale prognoza pogody na wzgórzach wskazywała na 4°C. Moja decyzja o wyborze dobrej jakości odzieży funkcjonalnej była naprawdę dobrym pomysłem. Jako pierwszą warstwę wybrałem funkcjonalny podkoszulek, a następnie słowacką koszulkę Santini z edycji 2015 potem kamizelkę a do plecaka spakowałem dodatki odzieżowe - rękawki, nogawki itp. Do jazdy miałem przygotowaną wodoodporną i nieprzemakalną kurtkę firmy Biotex, która dotąd nigdy mnie nie zawiodła.
Wszystko zapakowane, rowery gotowe. Mogliśmy opuścić Martell. Jeśli ktoś z naszej ekipy jeszcze się nie rozbudził, to zimne powietrze z pewnością mu w tym pomogło. Po wjeździe na główną trasę skierowaliśmy się w kierunku Silandro Schlanders.
Od Morter wspinaliśmy się stopniowo, ale bez stromych podjazdów tylko przyjemna stopniowa wspinaczka - wprost idealna na rozgrzewkę. Mimo tego, że nasza trasa wiodła główną drogą, kierowcy byli naprawdę bardzo uprzejmi i cierpliwi. Droga zleciała nam bardzo szybko, bo oprócz sportu doświadczyliśmy atmosfery tego wyjątkowego miejsca, jego architektury i piękna przyrody.
NIEZNANE DOTĄD MIEJSCA
Ponieważ przejście przez Traffoi było zamknięte z powodu olbrzymiej ilości śniegu, musieliśmy kontynuować jazdę przez Szwajcarię. Na granicy włosko-szwajcarskiej celnicy nie zatrzymywali rowerzystów, więc przejechaliśmy bez problemów. Gdy przekraczaliśmy granicę, mijał nas samochód, który zaczął na nas głośno trąbić, co było dla nas zakończeniem. Byli to czescy turyści, którzy poznali słowacką flagę na mojej koszulce, i nie szczędzili zachęcających okrzyków. Bardzo nas to ucieszyło.
Zbliżyliśmy się do wioski Mustair, w której mieści się średniowieczny klasztor benedyktynów św. Jana z 755 roku. Po kilku kilometrach powoli pokazał nam się drogowskaz na Stelvio. Śmialiśmy się, że zbliżaliśmy się do „legendarnego miejsca” (znak kierunkowy), które wielu fanów Giro d'Italia pamięta z 2017 roku, kiedy Tom Duomolin musiał nagle przerwać wyścig. Naszą podróż kontynuowaliśmy do Santa Maria, gdzie skręciliśmy w długo oczekiwaną i wymagającą przełęcz Umbrail Pass i Stelvio.
IM WYŻEJ, TYM CHŁODNIEJ
Pierwsze chwile były prawdziwą masakrą. Strome wzniesienie zmusiło nas do szybkiego przełączenia się na niższe biegi. Od skrętu w przełęcz wspinaliśmy się na strome wzgórze.
Za Santa Maria pojawiły się pierwsze serpentyny. Zdaliśmy sobie sprawę, że mamy już na liczniku kilka kilometrów, więc każdy wybrał swoje tempo. Uzgodniłem z chłopakami, że czuję się dość „na siłach”, więc odłączyłem się od nich i pojechałem przodem.
Z każdym przejechanym metrem temperatura spadała. Powód był jasny – wysokość n.p.m., a wzdłuż drogi pojawiało się coraz więcej śniegu, a nawet śnieżne zaspy. Pogoda igrała z nami. Kilka kropel deszczu trochę mnie zaniepokoiło, ale ponieważ skończyło się tylko na kroplach traktowałem je jako przyjemne orzeźwienie. Do wspinaczki coraz bardziej motywowała mnie każda z pokonanych serpentyn, która przypominała mi scenerię z Giro z 2017 roku. Motywowały mnie również ślady, które zostawili po sobie na drodze fani kolarstwa - mimo tego, że nie byli to moi fani doświadczenie było ciekawe.
RAZ NA WOZIE, RAZ POD WOZEM
Znajdowałem się około 3 km od przełęczy Umbrail, gdzie dopadł mnie pierwszy kryzys. Oprócz stale spadającej temperatury czułem się niekomfortowo z powodu zimnego i porywistego wiatru i zdałem sobie sprawę, że nie powinienem był odłączać się od chłopaków. Musiałem sobie z tym szybko poradzić, ponieważ poddanie się i zatrzymanie nie było w żadnym wypadku dopuszczalne ani dla nóg, ani dla „zmotywowanej” głowy.
Zebrałem się w sobie i zacząłem zawzięcie pedałować. Nagrodą za pokonanie kryzysu był drogowskaz na Umbrail pass ukryty w dwumetrowym płaszczu ze śniegu. W końcu dołączyłem do drogi z Bormio do Stelvio i poczułem nowy zastrzyk energii. Wiedziałem, że z każdym naciśnięciem pedału byłem coraz bliżej końca.
Ostatnie dwa kilometry przeleciały mi bardzo szybko. Po pokonaniu każdego kolejnego zakrętu czekałem, aż zobaczę miejsca, budynki lub przestrzenie, które od dawna znałem z kamer internetowych. Na jednym z zakrętów zaskoczył mnie fotograf, który siedział w samochodzie i fotografował każdego rowerzystę, motorzystę czy samochód jadący na Passo della Stelvio. Każdy mógł znaleźć swoje zdjęcie na jego stronie internetowej i kupić je za opłatą.
JASNY CEL WE MGLE
Ostatnia serpentyna, a za nią pojawił się szczyt Passo della Stelvio. Miałem w głowie wiele myśli, ale zwyciężyło uczucie szczęścia. Zafascynował mnie widok kultowej wspinaczki z kierunku Trafoi. Kiedy próbowałem zrobić zdjęcie przy znaku Passo della Stelvio, łamaną angielszczyzną pozdrowiła mnie włoska sprzedawczyni pamiątek rowerowych, która zrobiła mi zdjęcie. Podziękowałem i tak zaczęła się nasza prosta rozmowa. Zauważyła napis na koszulce „Slovakia” i z uśmiechem na twarzy poklepała mnie po ramieniu ze słowami „Slovak cyclist Peter Sagan is the best”. Pożegnaliśmy się z uśmiechem i odszedłem przygotować się na przyjazd chłopaków.
Kiedy ich zauważyłem, starałem się przybliżyć im atmosferę wyścigu i udokumentować ich przybycie na metę. Udało nam się. Zrobiliśmy kilka zdjęć, kupiliśmy pamiątki, a potem poszliśmy się rozgrzać w restauracji. Po uzupełnieniu energii przygotowaliśmy się do zjazdu. Aby nie dać się zimnemu wiatru sięgnąłem do plecaka po kurtkę, ochraniacze na kolana i chustę na głowę.
Zjazd ze Stelvii był fantastyczny. O ile droga w górę trwała około 2 godzin zjazd w dół pokonaliśmy w 20 min. Podróż powrotna do Martell również była pełna wrażeń. Najpierw złapał nas mocniejszy deszcz, przez który wyglądaliśmy na ścieżce dość smutno. Najgorsze było jeszcze przed nami. Gdy zbliżaliśmy się do Martell, około 2 km przed końcem naszego całodziennego wysiłku nadeszła silna burza z gradem. Przystanek autobusowy pomógł nam na chwilę ukryć się przed tą niespodzianką. Po burzy w końcu dotarliśmy do hostelu, a po przybyciu nastąpiła zasłużona kolacja. Nie wiem, co nas uszczęśliwiło bardziej - czy wspaniałe jedzenie, czy wspomnienie naszego osiągnięcia, widoków i miejsc, które odwiedziliśmy.
NA KONIEC
Jeśli macie swoje rowerowe marzenia, podążajcie za nimi i odkrywajcie piękno tego świata. Oglądając wyścig w 2017 roku nie miałem pojęcia, że za dwa lata będę walczył w tym samym miejscu ze stromym zboczem i pogodą. Osobiście nie żałuję żadnej z dotychczasowej rowerowej podróży. Jeśli moje zdrowie i czas na to pozwolą, chętnie pojadę w kolejne miejsce i mam nadzieję, że będę mógł ponownie opisać moje przygody.