„Wciąż mówisz tylko o rowerach, przejechanych trasach i kumplach od roweru - myślisz, że kogoś to obchodzi?”
Tak brzmiała moja żona na początku zeszłego roku. Od tego czasu przejechała około 2500 km i wciąż prosi o więcej :-)
Jak do tego doszło? Sprzedaliśmy jej stary rower gdzieś w lutym, ponieważ nie pasowała jego wysokość oraz twierdziła, że i tak nie będzie go używać.
Wystarczyło kilka zmian w życiu; przestałem aż tyle mówić o rowerach, choć nadal jeździłem dużo, a nawet więcej niż zwykle, a zainteresowanie mojej drugiej połowy przyszło samo. Ale jak ma jeździć, skoro nie ma na czym?
Na szczęście swoich rowerów mam dość, więc proszę bardzo, siadaj na jeden z moich a ja pojadę wraz z fotelikiem, w którym siedzi nasz najmłodszy syn a obok znudzenie snuje się starszy narzekając, że go ze sobą ciągniemy i to znowu tą samą trasą. Mój full tak spodobał się mojej żonie, że od czerwca do początku listopada pokonała na nim 1500 km, a kiedy zaproponowałem zakup jej własnego roweru zdecydowała się właśnie na fulla. Ochraniacze wprawdzie nie są jej potrzebne, gdyż jeździ bardziej odpowiedzialnie niż jej trzej królowie razem wzięci, ale mimo tego jest pełnoprawnym członkiem naszej rodzinnej drużyny :-)
Żeby nie było, kiedyś zdarzało się jej jeździć, z czasem jednak stwierdziła, że to nie dla niej. Próbowaliśmy również zmieniać jej modele rowerów, ale nie robiło to różnicy. Aż po pierwszej próbie z małym Filipem w foteliku przyszedł przełom. I to jaki! Zaczęliśmy wyszukiwać trasy autem, by nie musieć stresować się ruchem drogowym. Znalezienie mało uczęszczanej trasy w okolicach Bratysławy jest dość ciężkie, ale nie niemożliwe. Zmieniamy trasy, na przemian asfalt i polne drogi, do jednego celu potrafimy dostać się na kilka sposobów, więc już nawet starszy z synów nie narzeka na monotonię. Jeżeli zaczyna przeszkadzać mu tempo biorę go po rodzinnej wycieczce na jazdę we dwóch.
A kiedy chłopcy mają ochotę na plac zabaw zamiast jazdy, Eryka pakuje rower do auta i jedzie w trasę, gdzie ja w tym czasie opiekuję się dziećmi. Idealne zgranie. I do tego malec stale wypytuje czy on też dziś może pojeździć na rowerku. Daleko byśmy się z nim nie wybrali - tutaj żabka, tam inny robak i więcej byłoby stania niż jeżdżenia, więc doszliśmy do kompromisu. Planujemy trasy obok placów zabaw, a po jeździe obiecujemy mu jazdę na rowerku wokół bloku. Malec ma swoją własną koszulkę dziecięcą, czemu nie, niech się poczuje częścią drużyny! Jako 2,5-roczny dał by radę i z pedałami, ale poczekamy raczej z przedłużeniem rodzinnego pociągu o jeden wagon na za rok.
W taki sposób stopniowo i spontanicznie staliśmy się rowerową rodziną, która jeździ w sezonie nawet w ciągu tygodnia, nie tylko w weekendy, na wakacje z rowerami na dachu, starszy Maks należy do klubu, młodszy Filip traktuje dwukołowy rowerek jako część życia, prawie jak x-box w innych rodzinach, czy jak to się tam pisze…
Są wysportowani, szczęśliwi, znają swoją okolicę, stają się częścią natury i uważają ją za swój plac zabaw.